„Przepraszam, czy wie pani, jak dojść do biblioteki?”
Podczas pierwszego roku mojego pobytu w Moskwie często zatrzymywali mnie na ulicach, w metrze, na przejściach obcy ludzie. I niekiedy uprzejmie, a czasem i chwytając za ręce, pytali, jakim trolejbusem nalepiej dojechać do ulicy Gorkiego, sklepu „Moskwa” lub jak z prospektu Kalinina dojść do Biblioteki im. Lenina. Sama jeszcze porządnie nie zdążyłam zorientować się w skomplikowanych splotach moskiewskich placów, alei, zaułków, czułam się niezręcznie, kiedy nie mogłam udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Przyjechałam przecież do stolicy nie w gości, nie przez przypadek, lecz żyć, a to oznacza, iż jako prawdziwy przedstawiciel tego miasta powinnam wszystko wiedzieć o mojej Moskwie. No ale nie wiedziałam, a po prostu błąkałam się w wolnym czasie po mieście, dziwiąc się różnorodności nazw moskiewskich uliczek (Bannaja, Bolnicznaja, Glinistaja są obok siebie, ale każda z nich posiada swoją oddzielną i oryginalną historię!), metrem można jeździć w kółko cały dzień i odczuwać wszystkie wzrosty i spadki rytmu wielkiego miasta.
Pamiętam, jak w dzień przyjazdu, stojąc w letniej sukience na peronie Kazańskiego Dworca z poduszkami i łóżkiem polowym (tak wyposażyła mnie na zamężne życie w stolicy moja babcia), nagle z przerażeniem poczułam, jak z nieba powoli, ale regularnie spadają płatki śniegu. Śnieg w połowie kwietnia, kiedy na południu już dawno przekwitły morele i jabłonie?! Można było jedynie zapłakać przy uświadomieniu sobie swojej niemożności zaaklimatyzowania się do realiów stolicy. A te mieszkania wielorodzinne z wiecznie niezadowolonymi sąsiadami, którzy żądają, by nie zajmować toalet i łazienki w okresie szczytu i korzystać tylko z jednej, znajdującej się w lewym górnym rogu fajerki – i wyłącznie wówczas, jeśli nie stoi tam rondel z ugotowanym już barszczem?!
Moskwa, całkiem jeszcze obca, nieznana i nieżyczliwa, porażała swoim ogromem, pięknem oraz różnorodnością. I tak ponownie na Dworcu Białoruskim cała rodzina, której głowa, z ulgą zrzucając na ziemię całą górę pakunków w siatkach, wyciera pot z czoła i pyta, jak dojechać do „Elizejskiego”. Albo choćby do jakiegokolwiek sklepu spożywczego, gdzie można kupić dobrą kiełbasę. Tak, był czas, kiedy do Moskwy rzeczywiście jechało się po kiełbasę. No jeszcze po równie dobre cukierki, banany, śledzie. Nawet po chleb – smaczny, borodiński, i, przede wszystkim, moskiewski – przyjeżdżali po niego elektriczkami z pobliskich obwodów.
Dużo później, po latach, zrozumiałam, dlaczego przyjezdni ludzie, na ogół, natykali się z pytaniami nie na rdzennych Moskwiczan, którzy mogliby pięknie objaśnić drogę, łącznie z tym z których drzwi wagonu w metrze najlepiej wyjść, by trafić na konkretne przejście w połowie stacji, a na takich, jak ja, przyjezdnych – nie znających się na rzeczy, krótko w Moskwie przebywających, ale już czujących się mieszkańcami tego ogromnego miasta.
Spróbujcie mnie dziś zatrzymać i zapytać o cokolwiek, kiedy biegnę ulicą lub po ruchomych schodach z wytrzeszczonymi oczami, bo, jak zwykle, gdzieś jestem już spóźniona! A jeśli nie jestem spóźniona, to korzystając z chwili, próbuję czytać kolejną powieść Stiega Larssona w okropnym tłoku w metrze. I nie to, żebym zobojętniała i stała się wyniosła i niedostępna. Nie, po prostu rytm życia w stolicy Rosji jest taki, że kto nie nadąża, ten jest spóźniony. I to nieuchronna trudność moskiewskiego bytu.
Przyjeżdżających do Moskwy dzisiaj jest po stokroć więcej, aniżeli w latach mojego „odbioru stolicy”. Rdzenni mieszkańcy z nostalgią wspominają rok moskiewskiej olimpiady – 1980. W tym czasie ze stolicy w nakazanym porządku zostały wywiezione za 101 kilometr wszystkie, jak się wtedy wyrażano, „antyspołeczne elementy”, wliczając w to dysydentów. Z najbardziej znanymi złodziejami spotkał się osobiście ówczesny minister spraw wewnętrznych Nikołaj Szczołokow. W rozmowie poprosił o pomoc kryminalne autorytety w utrzymaniu porządku w stolicy na czas XXII letniej olimpiady. I żadnych nadzwyczajnych sytuacji rzeczywiście nie było. Chociaż i nic dziwnego: w Moskwie prawie nikogo wtedy nie zostawili, oprócz pracujących Moskwiczan. Ten warunek był decydującym, aby móc zostać w mieście. Wszystkim pozostałym – dzieciom, emerytom, czasowo bezrobotnym oraz innym kategoriom obywateli Moskwy – rekomendowano, by nie pozostawali w mieście. Nawet pociągi od połowy lipca 1980 roku w Moskwie się nie zatrzymywały, odprawiano je okrężnymi drogami.
Krótko mówiąc, miasto było wtedy tak opustoszałe, iż ci, którzy zostali, chodzili ulicami i krzyczeli: „Hop hop, ludzie! Gdzie jesteście?” Nie, tak naprawdę to ja już to zmyślam – nie tylko krzyczeć wtedy nie było wolno, ale i bez potrzeby wychodzić na ulicę.
Czy można wyobrazić sobie dziś podobną sytuację? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by było na początek stanąć obok bramek przy wejściu do metra w poniedziałek wczesnym rankiem na jakiekolwiek stacji początkowej. Ogromne potoki ludzi, wlewające się do metra z międzymiastowych autobusów, elektriczek, pociągów. Tuła, Riazań, Władimir, Nowomoskowsk, Piter… Zewsząd do Moskwy jadą ludzie! I to nie bawić się, lecz pracować. Jak ona, teraz już moja ukochana, bliska i taka droga Moskwa, wszystkich nas w sobie mieści?! Pożądane bezludzie z 1980 roku nie zdarza się teraz nawet głęboką nocą ani w niedzielę. Teraz już ci, którzy przyjeżdżają do stolicy z pobliskich miejscowości ubrać się, zabawić, zwyczajnie pospotykać się, urządzają bal w moskiewskich fast-foodach, hipermarketach, kinoteatrach i innych rozrywkowych miejscach. Rzadko kiedy wśród tej publiki spotka się tutejszego, rdzennego człowieka. Moskwiczanin, jeśli jest prawdziwy, w tym czasie odsypia, dokarmia się lub po prostu dochodzi do siebie w domu. Po to, by z nowymi siłami, entuzjazmem, zapałem wgryźć się w kolejny tydzień pracy. Z jego koszmarnymi korkami i smogiem, z gigantycznymi kolejkami do kas metra, z brudem na drogach, z powodu którego dwa sezony dla dobrych butów – to już naprawdę rekord, z jego cenami, które są najwyższe na świecie dosłownie na wszystko, zaczynając od pasty do zębów.
I przyjęło się uważać, iż my, Moskwiczanie (Maskwacze – tak pogardliwie nazywają nas prawie wszędzie, oprócz samej stolicy), - jesteśmy bezczelni, chciwi, mamy mnóstwo pieniędzy i dlatego nie chce nam się pracować. Ani jako dozorcy, ani nawet menadżerowie w jakiejś chińskiej firmie. I istniejąca niemal na genetycznym szczeblu niechęć do Moskwiczan nieświadomie rośnie i rozszerza się. Nawet wśród tych, którzy przyjeżdżają tu z najbardziej ambitnymi celami – zrobić karierę, przyjeżdżając do Moskwy, mając potencjał, zdobyć ją póki jeszcze prowincjusz z nienawiścią rzuca: „Przyjechali tu!” W tej jego trochę analfabetycznej inwektywie, jakby wrzód ropny, widoczna jest zawiść w kwestii dużych pieniędzy, za którymi przyjechał, ale jeszcze ich nie zarobił, oraz dosyć silna niechęć w stosunku do tych, którzy nie muszą szukać mieszkania na wynajem po to, by przeżyć tu, w stolicy Rosji, choćby roboczy tydzień. A potem w weekend wyjechać do siebie, znów do rodzinnej Tuły, Szczekina, Jarosławla czy gdzie tam, i z rozkoszą opowiadać o tym, jacy ci mieszkańcy stolicy są niedobrzy. Ale my, żyjący w Moskwie jesteśmy dobrzy! My po prostu nie mamy czasu.
Autor: Roza Nasyrowna Cwietkowa
Źródło: http://www.ng.ru/style/2010-12-07/16_msk.html (wgląd: 18.12.2010).
Data publikacji: 7.12.2010.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz